wtorek, 29 marca 2011

szybki post z pracy czyli o wtornosci roznicy

Tak mi sie przypomnial blog, swietej niestety pamieci, Saramago, a wlasciwie fragmenty bloga opublikowane w formie zeszytow (po polsku tego pewnie nie ma). Jest tam piekny fragment o poznaniu i jezyku, cos w tym rodzaju:

Dziewczynka pyta tate:
- Tato, czy wiedziales, ze Nina co chodzi ze mna do klasy jest czarna?
- Tak, corko.
 - Aaaa.. Bo ja nie wiedzialam.

Tłok w puszczy

Miasto brazylijskie jest, jak wiele innych aspektów rzeczywistości tego kraju, wiecznym zmaganiem.
Miasto. Wciśnięte między wszechobecny ocean, strome i nieprzystępne wzgórza oraz dziką i zwartą nieprzepuszczalnie puszczę, wydziera sobie kawałek po kawałku fragmenty przestrzeni, gdzie niespodziewanie i absurdalnie, w tym egzotycznym towarzystwie żywiołów nieprzystępności, wyrastają z szybkością godną klimatu wieżowce z białej płyty z basenami, salonami kosmetycznymi i panami do naciskania guzików w windach (absurdalne i zbędne prace wyrastają jak bambusy po deszczu na glebie koślawego systemu i jaskrawej nierówności ekonomicznej) albo mniej spektakularnie acz uporczywie rozrasta się fawela niczym grzyb na suficie ze swoimi krzywymi ścianami, które runąć mogą przy większym deszczu, niekończącymi się schodami i ciężkimi, smętnymi kablami elektrycznymi zwieszającymi się na wysokości piersi dorosłego człowieka.
Miasto w wyniku swojego wybujałego, totalnie niekontrolowanego i spontanicznego rozwoju nie jest bynajmniej organizmem funkcjonalnym. Nie pomagają sześcio czy ośmiopasmówki na suburbiach otoczone niekończącym się szpalerem brzydkich identycznych budynków komercyjnych, za którymi kryją się bramy, pilnie strzeżone, do rezydencji i dzielnic prywatnych reprezentantów klasy "średniej".
Samochód jest zbawieniem i przekleństwem. Bez samochodu nie skoczysz po jajka, nie pojedziesz na plażę (15 minut spaceru?), nie mówiąc już o dojechaniu do pracy, który to dojazd zajmuje przynajmniej 1,5 godziny dziennie, jeśli jesteś szczęściarzem.
Polowania na autobusy należy, jak to z polowaniem bywa, nauczyć w praktyce i traktować na poły intuicyjnie, na poły metodologicznie, jak pewne typy hazardu. Autobus to zwierz nieprzewidywalny i groźny. Nie ma rozkładów, prawie nie ma oznaczonych przystanków, kierowca rusza z połową Ciebie na zewnątrz, milion dzieci ze szkoły, do szkoły, ale wyjść możesz tylko wyjściem na drugim końcu autobusu. Najlepiej zacząć przepychanie jakieś cztery przystanki wcześniej. Upadki częste, bo kierowca szybkością jazdy stara się nadrobić niefunkcjonalność systemu. Nalepki w autobusie mówią: "Nie siadać będąc mokrym" lub "Miejsce zarezerwowane dla niewidomego z psem przewodnikiem" (jeszcze nie spotkałam). Wszyscy rozmawiają z nie wiadomo kim. Rady życiowe sypią się jak farofa na brazylijskim ryżu. "Zostań w Brazylii, wyjdź za mąż"- mówią panie z zakupami, które położyły mi na kolanach. "Daj mi swój numer" - mówi sprzedawca biletów porzucając frywolnie stanowisko pracy ku uciesze tłumu (osobny zawód od kierowcy oczywiście). Do pracy, z pracy, na imprezę, do miasta. Kolorowe korki na wielopasmówkach zapadają się w ciepły asfalt i poruszają się coraz wolniej, niczym insekty uwiezione w żywicy. Bursztyny brazylijskie w rozwlekłej ospałej puszczy miasta. I ja, jak ta mucha brazylijska.

piątek, 25 marca 2011

MUzzyyka Tulipa - Efemera

http://www.youtube.com/watch?v=UWeOJD3oidg

o tym, że przyjemności życia są klimatycznie (prawie) niezależne

czytanie Hessego po portugalsku w autobusie, wysysanie pestki owocu mango, liczenie w ojczystym języku, przeklinanie w zaadoptowanym języku, słuchanie starych audycji trójki na dużych głośnikach, patrzenie z okna na miasto, miłościowanie, przytulanie znajomych bez powodu, płakanie z byle powodu, podróżowanie na ostatnią chwilę, budzenie się późno i powoli, rozmawianie z kierowcą autobusu, panią w sklepie, wnoszenie zakupów sąsiadce, spotykanie kochanych osób w snach, przyrządzanie lekkich posiłków, zamawianie pizzy na telefon, czytanie Benjamina na plaży, spanie po obiedzie na trawniku, jechanie w słoneczny poranek pustą drogą przed siebie.

Ziemniaki i karnawał

Taki ten blog niemrawy, unurzany w brazylijskim skwarze niczym tłusty pączek, nieapetyczny jakiś taki w wysokich temperaturach.
Chciałam jakoś częściej, lepiej, wydajniej, ale dni przewalały się jak ziemniaki na furgonetce, nierytmicznie i monotonnie, aż nagle miesiąc się zrobił.
A miesiąc to był znaczący.
Po pierwsze karnawał, tak ludyczny jak na obrazach Bruegla, pijacki, szaleńczy, wesoły, tłumny, łączący tłumy i jednostki e nieskończone i nietrwałe sieci, karnawał wysoki i niski, też komercyjny i złoty, szalony, kulgarski, niefrasobliwy. Alkohol praktycznie niezbędny - jego brak włącza totalnie niepożądane, a wręcz wrogie karnawałowi myślenie. Jego brak zamienia przypadkowe rozmowy i pocałunki w wulgarne żarty, wesołe popychanie tłumu w nieprzyjemny ścisk, a oddalającą się muzykę w hałas.
Karnawał trochę inny jest z rana - pierwsze bloki (parady), wychodzą na ulice od 7 rano i są jakieś mniej desperackie w wesołości, lepiej przebrane, świeższe.
Karnawał jest tym na co Brazylia czeka cały rok - wszechobecną radością i upojeniem. Zapomnieniem się. Zapomnieniem czegoś.
Bawiłam się dobrze. Niejednokrotnie porwała mnie z całą mocą fala tłumu i nieorganicznej radości (piękne, ekstatyczne uczucie), czasem znużenie i świadomość wkładały mnie w lustrzaną kulę od której radość odbijała się nie wnikając do środka.
Rzeczywiście fenomenalny, dużo bardziej niejednoznaczny, wielopoziomowy, gwałtowny w swym zerwaniu od rzeczywistości i brutalny w swej radości. Karnawał.