wtorek, 14 grudnia 2010

Ptakojaszczur



Dziś padało znów. Zapowiadało się groźnie, a przeszła taka zwyczajna ulewa. Zawołali mnie do ogrodu chłopcy. Gromada czerwonych jak ogień ptaszków buszowała wśród drzew za nic mając smugi deszczu i bezkolorową szarość mgły. Nie mam dobrego zoomu, ale widać, że ptaszek był czerwony. Staliśmy tak dłuższą chwilę. V grał na gitarze i śpiewał. Deszcz padał. Ptaszki czerwieniały. Za ich przykładem wyszliśmy do ogrodu. Bieganie w deszczu jako wyzwanie rzucone regułom skwaru.

O lenistwie jako metodzie pracy. Tytuł książki Maria Quintany (poeta brazylijski).
Nie mogąc zaradzić lenistwu postanowiłam się z nim zaprzyjaźnić. Razem łapaliśmy krople deszczu i niczym aportujące szczeniaki rzucaliśmy z powrotem niebu .

Miało być o naturze. No więc widziałam też kolibra. Nie dziś, ale też w ogrodzie. Przyleciał napić się ze storczyków, a ja byłam lekko zdezorientowana i rozczarowana tymi bajkami o kolibrach, które mi opowiadano. Koliber bowiem był absolutnie i nieodwołalnie CZARNY.
Do tego są również jaszczurki. Uciekanie jaszczurek spod stóp następuje w każdym słonecznym dniu na każdym zejściu na plaże które zrobione jest z bali i na każdej ścieżce wyłożonej kamieniami. Jest ich dużo i gdyby były ludźmi to walczyłyby o swoje prawa do wygrzewania się. Chociaż tu w Brazyli... nie jestem pewna.
A one, te jaszczurki, one uciekają. Wracają i uciekają. Po prostu.

piątek, 10 grudnia 2010

Muzyka na dziś (2) Otto - Saudade



Po wstępie etiopskim troche dla zmyłki, trochę z kontekstu (dużo to słucham afrobeatu, też na żywo!) pierwszy brazylijski song z cyklu tych popowych, co się pałęta po głowie.

Jest to muzyka trochę zamiast, ale to nawet lepiej. Bo ma trzy atuty.
Po pierwsze, atut historyczny - byłam na koncercie Otto niedawno. Otto jest ewidentnie stuknięty, koncert bardzo dobry.
Po drugie, atut edukacyjny: dla wszystkich, którzy nie zapoznali się jeszcze z konceptem SAUDADE (tytuł) proszę się zapoznać! natychmiast! jedno z najpiękniejszych słów świata, mało przetłumaczalne i mocno wyczuwalne. (do tematu wrócimy) Dodatkowy walor edukacyjny: wideo i obrazki z brazyli, etc.
Po trzecie,...zapomniałam.

Inne muzyki Otto do posłuchania to Filha i Agora sim.
http://www.youtube.com/watch?v=hxHfBFH3dxk

Zaczynamy trochę od tyłu bo tyle jest LEPSZEJ muzyki, ale czemu nie?
w końcu to MÓJ blog.

czwartek, 9 grudnia 2010

Znaturalizowana (wyjazd agroekologiczny cz. 1)

Nie wiem co to za drzewo było, ale surrealistycznie różowy dywan rozciągał się na przestrzeni kilkunastu metrów. Stopa moja wymalowana sokiem z pestek (?) owocu genipapo. O tym, że farba trzyma ponad dwa tygodnie, dowiedziałam się jak już się cała wymalowałam. Po powrocie do miasta nosiłam wytarte znaki z dumą starego Indianina. Z perspektywy odnaturalizowanego miasta byłam jednak po prostu brudna.

Muzyka na dziś (1) Mulatu Astatke - Yegelle Tezeta (1974)




Z Etiopii muzyka to jest na dziś.

środa, 8 grudnia 2010

Itacoatiara

Itacoatiara (w języku Indian Tupi "zadrapana skała") - to nazwa jednocześnie plaży i pobliskiego osiedla (miasto- Niteroi). Miejsce tymczasowego pobytu pewnej Polki śledzącej niezrozumiałe wzory wypisane na skale w poszukiwaniu recepty na niepokój ducha.

W piątek po całym dnu upału nadeszły długo oczekiwane chmury. W lekkim deszczu pływaliśmy w zaskakująco spokojnym morzu pod złowróżbnym niebem.
Dwa dni później w Rio niebo było spokojne. Zaczęło padać nagle. Piliśmy piwo w barze na rogu obserwując wesołe gromady śpiewających przemoczonych do suchej nitki kibiców drużyny Fluminense, która tego dnia zdobyła mistrzostwo Brazylii. Kiedy zdecydowaliśmy się schronić w domu znajomego nieopodal woda sięgała miejscami już do kolan. Z klapkami w ręce brodziliśmy w morzu tonących taksówek i autobusów.

Odpowiedni cytat

W sobotnie popołudnia wychodziłem z matką na spacer. Z półmroku sieni wstępowało się od razu w słoneczną kąpiel dnia. Przechodnie, brodząc w złocie, mieli oczy zmrużone od żaru, jakby zalepione miodem, a podciągnięta górna warga odsłaniała im dziąsła i zęby. I wszyscy brodzący w tym dniu złocistym mieli ów grymas skwaru, jak gdyby słońce nałożyło swym wyznawcom jedną i tę samą maskę - złotą maskę bractwa słonecznego; i wszyscy, którzy szli dziś ulicami, spotykali się, mijali, starcy i młodzi, dzieci i kobiety, pozdrawiali się w przejściu tą maską, namalowaną grubą, złotą farbą na twarzy, szczerzyli do siebie ten grymas bakchiczny - barbarzyńską maskę kultu pogańskiego. (bruno schulz, sierpień)

idą święta!

Tak, tak.
W centrach handlowych, których obroty najprawdopodobniej wzrastają wraz z temperaturą, gdyż ludzie chronią się tam przed upałem i odpoczywają w kaszlących objęciach klimatyzacji, już od tygodni stoją wielkie rozpustne odziane w złoto choinki i świecące dmuchane bałwany o pustych czarnych oczach, w które spojrzeć możesz zanim zanurzysz się na nowo w spiekotę i tłumny bezdech miasta. Spoceni robotnicy w szortach wieszają lampki bożonarodzeniowe na domach i drzewach. Na drodze szybkiego ruchu wśród plaż Rio można zauważyć od czasu do czasu skupiska wielkich plastykowych figur - grupka uciekinierów z Betlejem zagubiona w tym chaosie tylko uśmiecha się niewyraźnie (choć klimat im sprzyja). Każdego roku notuje się przypadki śmiertelne wśród suto odzianych Świętych Mikołajów, co przyczynia się do spadku wiarygodności tej instytucji.
Jak wiadomo, co kraj, to obyczaj.

niedziela, 5 grudnia 2010

weekend w Rio

dzis - goraco. wczoraj - goraco. jutro - tak wlasnie.

wczoraj byl dzien samby i jechalo sie pociagiem pelnym muzyki na zywo i pelnym skwaru na obrzeza miasta, gdzie posrod brzydkich budynkow i brudnych ulic gniezdzily sie namioty z jedzeniem i grupami muzykow. wszyscy znaja tekst kazdej samby i spiewaja. i tancza. jest pieknie. radosc buzuje wsrod ludzi i osiada na lepkiej od potu skorze.

radosc to najlepsza rzecz jaka istnieje (alegria e melhor coisa que existe) vinicius de moraes, poeta brazylijski
radosc to najlepsza forma kontroli autorytatnej. utrzymuj ich w biedzie, daj troche muzyki i gotowe. cronicamente inviavel, film brazylijski

ide na plaze.

piątek, 3 grudnia 2010

Sens bloga

Bo chodzi, o to, że ja do końca nie wiem do czego służy blog. I jak to się ma do prywatności, własności intelektualnej, ekshibicjonizmu, samotnego spożywania obiadu, igrzysk olimpijskich w Rio de Janeiro i monotonnego brzęczenia wentylatora.
Ten blog, przynajmniej w warstwie uświadomionej, ma być marną przykrywką dla niezaspokojenia twórczego, zastępczym zajęciem wobec zajęć ważnych i rzadko wykonywanych, a przede wszystkim swego rodzaju niezbyt faktograficznym, oczywiście zliteraturyzowanym sprawozdaniem (w słowotwórczym tego słowa znaczeniu) z mojego życia tutaj. Tutaj w chwili obecnej w moim odbiorze to znaczy w Brazylii. Brazylii, która brzmi daleko i jest daleka. Brazylii, która jest doświadczeniem personalnym. Brazylii, która jest ogromna i którą zmetonimizowałam wyobrażeniowo do Rio de Janeiro (albo odwrotnie). Brazylii, która jest obfita i gorąca.
No i stąd tytuł. Z gorąca i z Schultza. Bo z tęsknoty za językiem obfitym i twórczo fermentującym, którego codzienne użycie w myśleniu nie ogranicza drastycznie moich sprawności umysłowych, zaczęłam czytać sklepy cynamonowe. No i Sierpień w Grudniu mi się objawił. I te opisy gorąca! Gorąca wschodnioeuropejskiego suchego co prawda, za którym tęsknię każdego dnia, kiedy wilgoć potu osiada na całym ciele i magicznym sposobem odnawia sie się za każdym starciem, a każdy oddech pełen wody zawiera tak niewiele tlenu.
Bo w Brazylii, po pierwsze, jest gorąco.

Skwarogeneza

Postanowiłam założyć bloga jakieś dwadzieścia kilka minut temu. Przyczynkiem do tak spontanicznej i brzemiennej (oby) w skutkach decyzji, był mejl od mojej mamy. Mejl smutny, prawdziwy, wypełniony moją mamą i światem, który tak dobrze znam i który tak jakoś się ostatnio zdematerializował. Był to zwykły mejl - o zimie, o koszmarze odśnieżania, o codziennych perypetiach, o naszych kotach. A przede wszystkim o potrzebie informacji - nie informacji czystej, faktograficznej, ale informacji, która łączy, opowieści, która pozwala na empatię, wczuciu się, które pozwala na zrozumienie nierozumialnego, zobaczenie niezobaczonego.

Między odczytaniem tego mejla a założeniem bloga, nastąpiło również inne istotne wydarzenie, które uważam za warte wspomnienia ze względu na jego rolę w doprowadzenie do wspomnianej spontanicznej i brzemiennej (oby) w skutkach decyzji. Mianowicie, popłakałam się. Nagły atak płaczu wywołany by nie tylko treścią mejla, do której zaraz wrócę, ale przypuszczalnie złożyły się na niego inne czynniki np. niewygodne łóżko, problemy za wstawaniem w koszmarnym upale, typowa sprzeczka kuchenna (dotycząca tym razem nieobecności sztućców) i generalny niepokój ducha, który (stety/nie-stety) nie będzie tu na razie omawiany. Uzbierane w ten sposób zapasy łez mało ważnych (takich które zbierać można tygodniami) tylko czekały na ten specyficzny moment, gdy czasem nieprzewidywalny impuls uwolni je nagle i popłyną one wściekle ku zaskoczeniu tego na czyjej twarzy ten łzawy spektakl nagle się uobecnia (typowe zachowanie łez mało ważnych). Tak więc, (wbrew obalonej tezie że nie używa się tak więc na początku zdania) czytanie długiego mejla od mojej mamy okazało się taką okazją. Był to zwykły mejl - o zimie, o koszmarze odśnieżania, o codziennych perypetiach, o naszych kotach. Był to mejl tak piękny, naturalny, tak prawdziwy w swojej melancholijnej codzienności, że doświadczony w atakach łez nieważnych (inaczej histeryk), mógłby się zorientować, że moment uwolnienia nadchodzi. Trzymałam się dzielnie jednak, aż do jednego z końcowych opisów, który przelał czarę. Cytuję: Przed domem wisi karmnik, pod lipa, ptaki zjadają chleb i ziarna jak opętane, zwłaszcza, że sójki są tak nachalne zjadają wszystko i nie zostawiają nic małym ptaszkom - dwa razy dziennie dodaje do karmnika żarcia.
Mój nagły wybuch płaczu wywołał gwałtowny niepokój A., który przekonany, że wydarzyła się jakaś tragedia (czytałam przecież mejla) przybiegł na ratunek. Przyznam, że ciężko mi było przetłumaczyć na portugalski, co się właśnie wydarzyło.

I w tym właśnie momencie wzruszenia, bezsilności, poczucia absurdu i chęci zadośćuczynienia grzechu ciszy wobec rodziny i znajomych marznących w dalekim kraju, w kraju, gdzie sójki wyjadają jedzenie małym ptaszkom, postanowiłam założyć bloga.