niedziela, 26 czerwca 2011

I could say to myself of the love (I had): Let it not be immortal, since it is flame But let it be infinite while it lasts.


Soneto de Fidelidade 
Vinicius de Moraes

De tudo ao meu amor serei atento
Antes, e com tal zelo, e sempre, e tanto
Que mesmo em face do maior encanto
Dele se encante mais meu pensamento.

Quero vivę-lo em cada văo momento
E em seu louvor hei de espalhar meu canto
E rir meu riso e derramar meu pranto
Ao seu pesar ou seu contentamento

E assim, quando mais tarde me procure
Quem sabe a morte, angústia de quem vive
Quem sabe a solidăo, fim de quem ama

Eu possa me dizer do amor (que tive):
Que năo seja imortal, posto que é chama
Mas que seja infinito enquanto dure.

środa, 11 maja 2011

z jesienią ochłodziło się

O umieraniu mówi się jakby dotyczyło tylko tych oddychających, pocących się bądź drżących ze strachu istot. Umieranie jest dla mnie dużo szerszym terminem. I innych rodzajów śmierci się boję. Mój pokój jak bliski jest śmierci, moje kulawe życie brazylijskie w cichej i przyjemnej agonii. Otworzony przez przypadek stary mejl z wyschłym szkieletem uczucia. Wędrówki pamięci po miastach wspomnień, gdzie duchów więcej jest niż żywych, a żywi jak lalki, tak upudrowani i przyozdobieni już, że nie wiadomo jak wyglądali dawniej i czy śmiali się głośno pokazując zęby. Te ważne rozmowy, z których wyparowały słowa, a ich wspomnienie nieme i oskarżycielskie (bo kto zgubił te słowa).Taka niby oczytana w buddyzmach, a drży nad każdą sekundą która rozbija się o płytki kuchenne. I udaje, że da się posklejać.

jeden z tych momentów

Wracałam z pracy jak zwykle autobusem i myślałam sobie dość bezładnie. Staliśmy na światłach, a było to już po zapadnięciu zmroku, gdy jakieś przypadkowe zdanie czy ruch głową sprawiło, że spojrzałam w lewo. Za oknami autobusu widać było jakąś nędzną salkę na pierwszym piętrze z białymi ścianami i szpitalnym światłem. Dwa okna, w każdym oknie tańcząca para. Ruchy niepewne, nieśpieszne, zatrzymania, pary w starszym wieku, skoncentrowane na tańcu. Nie słychać było muzyki. I my, nieliczni, zza szyby wpatrzeni w ten kruchy, podpatrzony ukradkiem moment. Kiedy autobus ruszył, pasażerowie opuścili głowy. Jak opisać mam ich półprzymknięte, opuszczone w dół ciepłe uśmiechy, gdy odjeżdżając w miasto delikatnie układali w swoich umysłach kruchy obraz tańczących staruszków.

czwartek, 14 kwietnia 2011

symbolika materaca

Nie mogę przestać myśleć o tych materacach.

Nigdy w życiu nie widziałam tylu sklepów z materacami co w Brazylii (ich liczba przekracza znacznie liczbę sklepów z meblami na przykład). Na mojej drodze do pracy (30 min autobusem) jest takich sklepów przynajmniej z piętnaście. Sklepy z materacami są sterylnie czyste, panowie sprzedający mają białe jakby lekarskie kilty i całą operacja zdaje się być dużo poważniejsza, niż by się mogło wydawać. Ludzie znają się na markach materacy (?). Materac jest też produktem kosztownym - najtańszy udało mi się znaleźć na promocji za 450 zł. A te u białych panów to tak z tysiąc do trzech, czterech tysięcy złotych polskich. Wskaźnik kontrolny: płaca minimalna w Brazylii - 900 zł, płaca przedstawiciela klasy średniej o dobrych dochodach - tak z 15 tysięcy lekką ręką,  tak, złotych polskich, nie mówiąc o klasie średniej wyższej czy w ogóle wyższej, z którą mam też do czynienia, ho, ho.

Powaga materaca. Wartościowanie komfortowego snu? Materac jako symbol statusu? Hedonizm? Boom klasy średniej, którą stać w końcu na dobre materace? To dlaczego materace a nie lampy? Albo dywany?

to ci sfinks z tego materaca.

Dla mnie materac w ogóle, materac jako idea, to symbol prowizorycznego życia jakie prowadzę. Ten krzykliwy w swojej surowości materac na podłodze, jako przypomnienie, ze jestem tu tylko przejazdem, ze nie potrzeba łóżka, tak jak nie potrzeba montować tych zasłon, tak jak te ozdoby na ścianach przyklejone na taśmę klejącą, które na tylu ścianach już wisiały i indyjski Kriszna, podróżnik siedzący obok misia bez ucha z belgijskiego targu.

Kiedyś nomadzi mieli namioty, dziś mają materace. Kiedyś bogaci mieli abażury ze szkła, dziś mają materace.

Materacologia. Materfizyka. Materacofobia.

Idę spać. Materac wzywa.

wtorek, 5 kwietnia 2011

jak rodzynki w ciescie

jak rodzynki w ciescie. tak sobie pomyslalam o czyms o ostatnio i mysl ta uradowala mnie niezmiernie. poczulam smak tego wyrazenia w ustach. wpisy na bolgu jak rodzynki w ciescie. mniam mniam. zeby poznac smak wlasnego jezyka trzeba przynajmniej jakis czas poslugiwac sie innymi. te nowe jezyki sa jak nowa kuchnia - nie wiesz jeszcze jak ciac te warzywa, kiedy dodac czosnek i ile szczypt tej nowej przyprawy. jezyk funkcjonuje owszem, nawet zarty i ironia powoli przeciekaja z nabrzmialej juz potrawy, ale smakowanie, obracanie slowami ze swoboda, swaiadomosc metafor i frazeologizmow, ah. Im wiecej znam jezykow, tym bardziej doceniam polski. Tym bardziej doceniam swoje bycie po polsku. I mysle godzinami o gramatyce, ze niesamowita. Nie za kilmatem tak tesknie, ani nawet za ludzmi, jak za totalna frywolnoscia autowyrazania sie, potoczystoscia i subtelnoscia zartu jezykowego.
moze stad ten blog. i te wpisy jak rodzynki w ciescie.

wtorek, 29 marca 2011

szybki post z pracy czyli o wtornosci roznicy

Tak mi sie przypomnial blog, swietej niestety pamieci, Saramago, a wlasciwie fragmenty bloga opublikowane w formie zeszytow (po polsku tego pewnie nie ma). Jest tam piekny fragment o poznaniu i jezyku, cos w tym rodzaju:

Dziewczynka pyta tate:
- Tato, czy wiedziales, ze Nina co chodzi ze mna do klasy jest czarna?
- Tak, corko.
 - Aaaa.. Bo ja nie wiedzialam.

Tłok w puszczy

Miasto brazylijskie jest, jak wiele innych aspektów rzeczywistości tego kraju, wiecznym zmaganiem.
Miasto. Wciśnięte między wszechobecny ocean, strome i nieprzystępne wzgórza oraz dziką i zwartą nieprzepuszczalnie puszczę, wydziera sobie kawałek po kawałku fragmenty przestrzeni, gdzie niespodziewanie i absurdalnie, w tym egzotycznym towarzystwie żywiołów nieprzystępności, wyrastają z szybkością godną klimatu wieżowce z białej płyty z basenami, salonami kosmetycznymi i panami do naciskania guzików w windach (absurdalne i zbędne prace wyrastają jak bambusy po deszczu na glebie koślawego systemu i jaskrawej nierówności ekonomicznej) albo mniej spektakularnie acz uporczywie rozrasta się fawela niczym grzyb na suficie ze swoimi krzywymi ścianami, które runąć mogą przy większym deszczu, niekończącymi się schodami i ciężkimi, smętnymi kablami elektrycznymi zwieszającymi się na wysokości piersi dorosłego człowieka.
Miasto w wyniku swojego wybujałego, totalnie niekontrolowanego i spontanicznego rozwoju nie jest bynajmniej organizmem funkcjonalnym. Nie pomagają sześcio czy ośmiopasmówki na suburbiach otoczone niekończącym się szpalerem brzydkich identycznych budynków komercyjnych, za którymi kryją się bramy, pilnie strzeżone, do rezydencji i dzielnic prywatnych reprezentantów klasy "średniej".
Samochód jest zbawieniem i przekleństwem. Bez samochodu nie skoczysz po jajka, nie pojedziesz na plażę (15 minut spaceru?), nie mówiąc już o dojechaniu do pracy, który to dojazd zajmuje przynajmniej 1,5 godziny dziennie, jeśli jesteś szczęściarzem.
Polowania na autobusy należy, jak to z polowaniem bywa, nauczyć w praktyce i traktować na poły intuicyjnie, na poły metodologicznie, jak pewne typy hazardu. Autobus to zwierz nieprzewidywalny i groźny. Nie ma rozkładów, prawie nie ma oznaczonych przystanków, kierowca rusza z połową Ciebie na zewnątrz, milion dzieci ze szkoły, do szkoły, ale wyjść możesz tylko wyjściem na drugim końcu autobusu. Najlepiej zacząć przepychanie jakieś cztery przystanki wcześniej. Upadki częste, bo kierowca szybkością jazdy stara się nadrobić niefunkcjonalność systemu. Nalepki w autobusie mówią: "Nie siadać będąc mokrym" lub "Miejsce zarezerwowane dla niewidomego z psem przewodnikiem" (jeszcze nie spotkałam). Wszyscy rozmawiają z nie wiadomo kim. Rady życiowe sypią się jak farofa na brazylijskim ryżu. "Zostań w Brazylii, wyjdź za mąż"- mówią panie z zakupami, które położyły mi na kolanach. "Daj mi swój numer" - mówi sprzedawca biletów porzucając frywolnie stanowisko pracy ku uciesze tłumu (osobny zawód od kierowcy oczywiście). Do pracy, z pracy, na imprezę, do miasta. Kolorowe korki na wielopasmówkach zapadają się w ciepły asfalt i poruszają się coraz wolniej, niczym insekty uwiezione w żywicy. Bursztyny brazylijskie w rozwlekłej ospałej puszczy miasta. I ja, jak ta mucha brazylijska.

piątek, 25 marca 2011

MUzzyyka Tulipa - Efemera

http://www.youtube.com/watch?v=UWeOJD3oidg

o tym, że przyjemności życia są klimatycznie (prawie) niezależne

czytanie Hessego po portugalsku w autobusie, wysysanie pestki owocu mango, liczenie w ojczystym języku, przeklinanie w zaadoptowanym języku, słuchanie starych audycji trójki na dużych głośnikach, patrzenie z okna na miasto, miłościowanie, przytulanie znajomych bez powodu, płakanie z byle powodu, podróżowanie na ostatnią chwilę, budzenie się późno i powoli, rozmawianie z kierowcą autobusu, panią w sklepie, wnoszenie zakupów sąsiadce, spotykanie kochanych osób w snach, przyrządzanie lekkich posiłków, zamawianie pizzy na telefon, czytanie Benjamina na plaży, spanie po obiedzie na trawniku, jechanie w słoneczny poranek pustą drogą przed siebie.

Ziemniaki i karnawał

Taki ten blog niemrawy, unurzany w brazylijskim skwarze niczym tłusty pączek, nieapetyczny jakiś taki w wysokich temperaturach.
Chciałam jakoś częściej, lepiej, wydajniej, ale dni przewalały się jak ziemniaki na furgonetce, nierytmicznie i monotonnie, aż nagle miesiąc się zrobił.
A miesiąc to był znaczący.
Po pierwsze karnawał, tak ludyczny jak na obrazach Bruegla, pijacki, szaleńczy, wesoły, tłumny, łączący tłumy i jednostki e nieskończone i nietrwałe sieci, karnawał wysoki i niski, też komercyjny i złoty, szalony, kulgarski, niefrasobliwy. Alkohol praktycznie niezbędny - jego brak włącza totalnie niepożądane, a wręcz wrogie karnawałowi myślenie. Jego brak zamienia przypadkowe rozmowy i pocałunki w wulgarne żarty, wesołe popychanie tłumu w nieprzyjemny ścisk, a oddalającą się muzykę w hałas.
Karnawał trochę inny jest z rana - pierwsze bloki (parady), wychodzą na ulice od 7 rano i są jakieś mniej desperackie w wesołości, lepiej przebrane, świeższe.
Karnawał jest tym na co Brazylia czeka cały rok - wszechobecną radością i upojeniem. Zapomnieniem się. Zapomnieniem czegoś.
Bawiłam się dobrze. Niejednokrotnie porwała mnie z całą mocą fala tłumu i nieorganicznej radości (piękne, ekstatyczne uczucie), czasem znużenie i świadomość wkładały mnie w lustrzaną kulę od której radość odbijała się nie wnikając do środka.
Rzeczywiście fenomenalny, dużo bardziej niejednoznaczny, wielopoziomowy, gwałtowny w swym zerwaniu od rzeczywistości i brutalny w swej radości. Karnawał.

czwartek, 24 lutego 2011

Fawele nocą

Jeśli zaś chodzi o fawele, to najbardziej zdumiewająca jest ich przemiana z dnia na noc. To, co w dzień jest zlepkiem cegalnych kanciastych budynków z dziurami zamiast okien, dachów z blachy i kolorowych ubrań na wietrze, w nocy zamienia się w delkatny, cudowny spektakl świateł.
To porównanie narzuca mi się za każdym razem, gdy widzę jakieś slumsy w nocnej oddali, począwszy od pierwszej nocy, nocy mojego przylotu. Favela w nocy wygląda jak choinka.
Tysiące, miliony świateł o różnym natężeniu i odcieniu, niebieskie, żółtawe, białe - migoczące niczym światełka choinkowe. Każde światełko to rodzina, problemy, praca za grosze, radości i niepewność przyszłości. Iskrzące i jakby gasnące. Nietrwałe, ulotne i mnogie.
Droga mleczna ludzi. Migotanie historii. Cicha noc.
Tylko psy szczekają.

Bóg w kosmetykach

Ulotki rozdawane na ulicy jako zmora współczesności.
Specyfika ulotki brazylijskiej?
Na ulotce z drogerii między zdjęciami kosmetyków i błyszczącymi cenami, wypisany długopisem napis:
"Deus e fiel." ( Bóg jest wierny/lojalny.)

*

Kilka tygodni temu przechadzaliśmy się z D. po dzielnicy Botafogo (RJ). Lody, piwo, żarty, przygaszony skwar. Na drodze naszej przechadzki zauważyła się stojąca w poprzez chodnika nieduża walizka, wyglądająca niczym porzucony w pośpiechu fragment większego bagażu. Śmialiśmy się z tej wyrzuconej z kontekstu, zagubionej walizki.W drodze powrotnej kontekst objawił nam się wręcz fizyczną siłą uderzenia. Walizka leżała już na uboczu, bezwstydnie otwarta na dwie połówki. Spały w niej dwie wychudzone małe dziewczynki.
Bez komentarzy, bez śmiechu, i tak mało przechadzkowo.

piątek, 11 lutego 2011

zmiany

okazuje się, że wszystko wychodzi lepiej w nowym mieszkaniu.
lepsze decyzje, powracająca wrażliwość, lepsze i ważniejsze sny.
specyfika miast brazylijskich - bloki obok domków, zielone wzgórza obok sześciopasmówek. mieszkamy w centrum miasta, a w nocy przez okno słyszę tylko księżyc i obserwuję szczekanie psów.
nawet niekończące się schody w czterdziestostopniowym upale są jakieś takie znośne.
i praca jako zmiana perspektywy. lenistwo po pracy nie jest koszmarem, a przyjemnością.
dave brubeck quartet, szum wiatraka, który przestałam już słyszeć i woda z limonką i z lodem na okrągło.
dziś może planetarium, a może plaża i koncert może. żeby uwolnić się od męki niespełnionych i nierealnych właściwie ambicji, miotaniem się między niemocą a potrzebą sensu.
jest lepiej.

środa, 19 stycznia 2011

Muzyka tum pam pa ram (5) Gilberto Gil - Expresso 2222

Problem z każdą muzyką jest taki, że nie jest ona tak, po prostu, dźwiękiem. Muzyka jest wiadomością, historią, uczuciem, anegdotą, ciszą ptaków w nocy, fragmentem. Żeby wytłumaczyć obecność tej muzyki, musiałabym mówić pół godziny, a może nawet zatańczyć. Tak więc dam spokój temu.

Jeśli jednak kiedyś znajdziecie chwilkę poczytajcie o Gilu. Kimś, kto propagował idee wolnej kultury w muzyce od lat 60tych, kto był pierwszym brazylijskim ministrem kultury w dredach i kto akompaniował życie Brazylii ostatnich lat świetnymi komentarzami muzycznymi.
Gilberto Gil.

Owoce (wymawiane kuszącym, ciężkim głosem, jak w reklamie czekolady)

Jedną z największych przyjemności brazylijskich są owoce. Ich mnogość, wielokształtność, wielosmakowość, bujność, ach....

Caju  - ma w sobie coś z odstraszającej płodności, dojrzewa nagle, i tak też się psuje. Jest dziwnie miękki, ma zapach owocu lekko przejrzałego i ekshibicjonistycznie uzewnętrznioną pestkę (którą znamy jako orzechy caju). Sok, który pijemy każdego dnia, ma ten rodzaj perwersyjnego smaku, że znajduje się pomiędzy smacznością a odrazą, przyjemnością i niesmakiem.
Acerola - wygląda jak czereśnia, smakuje jak mikstura słodkiej pomarńczy ze szczawiem, zawiera 100 razy więcej witaminy C niż taka sama ilość pomarańczy.
Graviola - smak bardzo subtelny, prawieniesłodki, odkrywany powoli, lody z gravioli, ach.
Jakka - gigantyczne owoce, wyglądają jak połączenie piłki do rugby z jeżem, otwieranie grubym nożem, miąższ ukryty między warstwami, otacza liczne pestki. Smak również perwersyjnie słodki.
Açaí (czyt. Asaji) - królowa brazylijskich owoców, jeden z ulubionych tutejszych deserów to zmiksowane zmrożone owoce w postaci lodowego musu. Wygląda jak borówka, świeże dostępne chyba tylko w Brazylii, jest bombą kaloryczną - jakieś 500 kalorii na 100 gram. Podawane na tysiąc sposobów.
Papaja - przekrojona na pół, wyciągamy pestki, wkładamy jogurt i musli, zjadamy do skórki, mniam.
Mango - małe czy duże, najbardziej brudzący w spożyciu owoc na świecie, ale jaka przyjemność z wysysania miąższu dookoła pestki!
Pomarańcza - najpopularniejsza wśród soków. Wyciśnięte świeże pomarańcze w półlitrowym kubku można dostać w barze za 5 złotych. Super smakuje z acerolą :)
Banany - mnóstwo rodzajów i kształtów. Większość jest prosta, a nie zakrzywiona. Cena w tajemniczy sposób porównywalna do polskiej.
Miliony innych owoców.Każda wizyta w barze sokowym to czytanie w księdze magicznych eliksirów.

Oszukana sztuka (2) M.C. Escher w CCBB czyli taka sobie relacja

CCBB to, wbrew pozorom, nie stacja telewizyjna, ale Centrum Kulturalne Banku Brazylijskiego. W Brazylii każda szanująca się znana marka wspiera kulturę, co może służyć za przykład, jak i za przesłankę, że stricte państwowych pieniędzy na tę kulturę idzie niewiele.

Tak więc dziś, w niemiłosiernym upale i wygrzaniu się w Ogrodzie Botanicznym, gdzie widzieliśmy dużo dziwnych roślin i tukana (tukan nie był bynajmniej atrakcją ogrodu, ale siedział w ogrodowych krzakach i fascynował przykucniętą obok niego w krzakach polkę), udaliśmy się na pierwszy dzień wystawy Eschera.

Escher, którego każdy z nas gdzieś już widział, choć nie każdy o nim słyszał, ma niesamowitą potencjalność do stanowienia tematu popularnej dziś interaktywności w kontakcie ze sztuką. I jego pomysły zaskakują i zaburzają percepcję równie silnie w XXI wieku, co świadczy, że podstawowe założenia o budowie przestrzennej i czasowej świata nie zmieniają się tak łatwo. Ja, na przykład, spłonęłam ze wstydu, kiedy spostrzegłam, że dałam się nabrać na pokój przedzielony lustrem i zafascynowana chodziłam od jednego do drugiego okienka oglądając dwa zupełnie różne pokoje.

Dużo świetnych, mało znanych prac - większość na stronie http://www.mcescher.com/.
Tu wspomnę tylko dwie instalacje z wystawy:

Hand with reflecting sphere/Ręka z odbijającą kulę (1935, litografia) - stworzono osobne pomieszczenie, w taki sposób, że usiadłszy na właściwym miejscu i wziąwszy w ręce kulę, widziało się idealnie takie samo tło co na obrazie (minus niepotrzebna figura ochroniarza w kącie).


Najpopularniejsza "zabawka" w muzeum, nie pamiętam nazwy, ale przyniosła wszystkim dużo radości.

czwartek, 13 stycznia 2011

Musica: cz. 4, "Besta e tu" - Novos Baianos


Pierwsza z wielu "muzyk" (jak mówi się po brazylijsku  - czyż nie ładnej brzmi "ulubiona muzyka", niż "ulubiona piosenka"?) tej rewelacyjnej grupy.
Członkowie Novos Baianos (plus przyjaciele) żyli wiele lat w komunie hippisowskiej i mówi się, że wszystkie zarobione pieniądze wrzucali do wspólnego worka, z którego każdy mógł korzystać (wg potrzeb oczywiście).

środa, 12 stycznia 2011

Sztuka bez mięsa (1) Candido Portinari

Styczniowy upał. Wczesne popołudnie, centrum Rio. Kolejka ludzi wije się wśród nielicznych jeszcze budynków, które cariocas (mieszkańcy Rio) pokazują mi z dumą jako "antyczne". Relatywizm poczucia historii - tu wszystko co jest przynajmniej z początku XX wieku, nie mówiąc już o wieku XIX jest "antyczne". Wróćmy do scenerii - niekończąca się kolejka, tak z kilkaset metrów co najmniej - potem odkryłam, że były dwie kolejki - obie rozwijały się od dwóch symetrycznych wejść na ścianie głównej Teatru Miejskiego i obmywały one teatr z dwóch stron biegnąc równoległymi ulicami wzdłuż kolejnych budynków.
Staliśmy ponad trzy godziny w leniwym ogonie ludzkim, aby zobaczyć Sztukę. Szybko nawiązane znajomości, przechodzący panowie sprzedający wodę i cukierki, rozmowy dużo lżejsze niż można by się spodziewać wobec ospałości upału.
Okazją do takiego kolejkowania kulturalnego było wydarzenie bezprecedensowe dla kultury brazylijskiej. Mianowicie, jedno z najsłynniejszych dzieł  jednego z najsłynniejszych artystów brazylijskich, po ponad 50 latach ekspozycji w siedzibie Narodów Zjednoczonych w Nowym Jorku, wróciło (tymczasowo) na łono ojczyzny. Artysta o którym mowa to CANDIDO PORTINARI, a dzieło to dwa gigantyczne olejne obrazy (15 na 10 metrów, 2,5 tony) - "Guerra" (wojna) i "Paz"(pokój).


(większa reprodukcja:  https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjoXxYkCQKRqho1tCrYjI36Wes3UDcgq-3EQUY4swZlKC8KIFQyvJ2X4ERB4_SAq9QdZZQnmquhbXSnJaPCUFIAaiO0X1vHNNwtIzrJnn-bmRMmOhMAH_u7sKkPYa31DMAa3s0ugEFJJXM/s1600/guerra+e+paz_candido+portinari_1952-1956.jpg)


Co było w tym wydarzeniu niezwykłego?

Po pierwsze: miejsce. Obrazy te zostały zaprezentowane w tym samym miejscu, gdzie przed półwieczem, przed wysłaniem do Stanów, po raz pierwszy od ukończenia ujrzały światło dzienne - w Teatrze Miejskim.
Prezentowanie obrazu w Teatrze jest samo w sobie pomysłem intrygującym. Pomijając fakt, że teatr ten jest jednym z najbardziej reprezentatywnych i najbardziej reprezentowanych budynków Rio, co sprawia, że jest on godnym miejscem dla tak ważnego wydarzenia, samo zaprezentowanie obrazów, było spektaklem stricte teatralnym. Stopniowanie napięcia - zaczynamy od filmu propagandowago, mówiącego głosami słynnych postaci brazylijskich o wielkości artysty, pokoju, który zwycięża wojnę, doprawionego przekonującymi sztampowymi obrazami okropnej wojny, oczywiście. Podnosi się kurtyna, muzyka pełna napięcia, i zaczyna się spektakl z ciemności wyłaniają się powoli i w niesamowitej ostrości, jakby lewitujące w powietrzu, poszczególne figury z wielofigurowego obrazu. Taniec postaci i form. W końcu widzimy całość. Z dala robi wrażenie wielkością, mnogość elementów daje jednak wrażenie chaosu. Potem jednak możemy się zbliżyć i dojrzeć szczegóły. Motywy znane - wojna to płaczące matki, pokój to tańczące dziewczęta i pracujący rolnicy. Wykonanie niesamowite. Perspektywa, geometria, nakładanie się planów, niesamowitość szczegółu. Spektakularny obraz w teatrze. Postacie tańczące przed oczami. Patetyczność miejsca i wydarzenia w kontraście z magia sztuki, która oddzielna i niezależna jest w swym istnieniu. I jak to bywa w przypadku słynnych dzieł sztuki wszyscy pstrykają foty, nagrywają filmy i nikt nie patrzy oczami. Patrzenie oczami jako sztuka ginąca.


Po drugie: popularność. Urząd Miasta łaskawie udostępnił Sztukę Ludowi. Za darmo, całkowicie. I lud przyszedł i stał w słońcu wiele godzin. Klasy, barwy skóry, narodowości wymieszane w jednej linii, ku jednemu celowi. Ach, jak pięknie jest stać w kolejce po kulturę. W Teatrze wszystkie siedzenia były ofoliowane, dużo ochrony, bo Lud głupi jest, zniszczy, poplami. Teraz wstajemy, teraz oglądamy, teraz wychodzimy - mówił pan przez mikrofon. Ach, jak wspaniale, że Lud może podziwiać Sztukę.

Po trzecie: mit artysty. Bo to artysta wielki był. Portinari chorował od jakiegoś czasu od chronicznego zatrucia farbą, kiedy podjął się realizacji "Wojny" i Pokoju". Mimo zakazów lekarzy, ukończył dzieło. Zmarł kilka lat później. Męczennik sztuki, to się sprzedaje.

wtorek, 14 grudnia 2010

Ptakojaszczur



Dziś padało znów. Zapowiadało się groźnie, a przeszła taka zwyczajna ulewa. Zawołali mnie do ogrodu chłopcy. Gromada czerwonych jak ogień ptaszków buszowała wśród drzew za nic mając smugi deszczu i bezkolorową szarość mgły. Nie mam dobrego zoomu, ale widać, że ptaszek był czerwony. Staliśmy tak dłuższą chwilę. V grał na gitarze i śpiewał. Deszcz padał. Ptaszki czerwieniały. Za ich przykładem wyszliśmy do ogrodu. Bieganie w deszczu jako wyzwanie rzucone regułom skwaru.

O lenistwie jako metodzie pracy. Tytuł książki Maria Quintany (poeta brazylijski).
Nie mogąc zaradzić lenistwu postanowiłam się z nim zaprzyjaźnić. Razem łapaliśmy krople deszczu i niczym aportujące szczeniaki rzucaliśmy z powrotem niebu .

Miało być o naturze. No więc widziałam też kolibra. Nie dziś, ale też w ogrodzie. Przyleciał napić się ze storczyków, a ja byłam lekko zdezorientowana i rozczarowana tymi bajkami o kolibrach, które mi opowiadano. Koliber bowiem był absolutnie i nieodwołalnie CZARNY.
Do tego są również jaszczurki. Uciekanie jaszczurek spod stóp następuje w każdym słonecznym dniu na każdym zejściu na plaże które zrobione jest z bali i na każdej ścieżce wyłożonej kamieniami. Jest ich dużo i gdyby były ludźmi to walczyłyby o swoje prawa do wygrzewania się. Chociaż tu w Brazyli... nie jestem pewna.
A one, te jaszczurki, one uciekają. Wracają i uciekają. Po prostu.

piątek, 10 grudnia 2010

Muzyka na dziś (2) Otto - Saudade



Po wstępie etiopskim troche dla zmyłki, trochę z kontekstu (dużo to słucham afrobeatu, też na żywo!) pierwszy brazylijski song z cyklu tych popowych, co się pałęta po głowie.

Jest to muzyka trochę zamiast, ale to nawet lepiej. Bo ma trzy atuty.
Po pierwsze, atut historyczny - byłam na koncercie Otto niedawno. Otto jest ewidentnie stuknięty, koncert bardzo dobry.
Po drugie, atut edukacyjny: dla wszystkich, którzy nie zapoznali się jeszcze z konceptem SAUDADE (tytuł) proszę się zapoznać! natychmiast! jedno z najpiękniejszych słów świata, mało przetłumaczalne i mocno wyczuwalne. (do tematu wrócimy) Dodatkowy walor edukacyjny: wideo i obrazki z brazyli, etc.
Po trzecie,...zapomniałam.

Inne muzyki Otto do posłuchania to Filha i Agora sim.
http://www.youtube.com/watch?v=hxHfBFH3dxk

Zaczynamy trochę od tyłu bo tyle jest LEPSZEJ muzyki, ale czemu nie?
w końcu to MÓJ blog.

czwartek, 9 grudnia 2010

Znaturalizowana (wyjazd agroekologiczny cz. 1)

Nie wiem co to za drzewo było, ale surrealistycznie różowy dywan rozciągał się na przestrzeni kilkunastu metrów. Stopa moja wymalowana sokiem z pestek (?) owocu genipapo. O tym, że farba trzyma ponad dwa tygodnie, dowiedziałam się jak już się cała wymalowałam. Po powrocie do miasta nosiłam wytarte znaki z dumą starego Indianina. Z perspektywy odnaturalizowanego miasta byłam jednak po prostu brudna.

Muzyka na dziś (1) Mulatu Astatke - Yegelle Tezeta (1974)




Z Etiopii muzyka to jest na dziś.

środa, 8 grudnia 2010

Itacoatiara

Itacoatiara (w języku Indian Tupi "zadrapana skała") - to nazwa jednocześnie plaży i pobliskiego osiedla (miasto- Niteroi). Miejsce tymczasowego pobytu pewnej Polki śledzącej niezrozumiałe wzory wypisane na skale w poszukiwaniu recepty na niepokój ducha.

W piątek po całym dnu upału nadeszły długo oczekiwane chmury. W lekkim deszczu pływaliśmy w zaskakująco spokojnym morzu pod złowróżbnym niebem.
Dwa dni później w Rio niebo było spokojne. Zaczęło padać nagle. Piliśmy piwo w barze na rogu obserwując wesołe gromady śpiewających przemoczonych do suchej nitki kibiców drużyny Fluminense, która tego dnia zdobyła mistrzostwo Brazylii. Kiedy zdecydowaliśmy się schronić w domu znajomego nieopodal woda sięgała miejscami już do kolan. Z klapkami w ręce brodziliśmy w morzu tonących taksówek i autobusów.

Odpowiedni cytat

W sobotnie popołudnia wychodziłem z matką na spacer. Z półmroku sieni wstępowało się od razu w słoneczną kąpiel dnia. Przechodnie, brodząc w złocie, mieli oczy zmrużone od żaru, jakby zalepione miodem, a podciągnięta górna warga odsłaniała im dziąsła i zęby. I wszyscy brodzący w tym dniu złocistym mieli ów grymas skwaru, jak gdyby słońce nałożyło swym wyznawcom jedną i tę samą maskę - złotą maskę bractwa słonecznego; i wszyscy, którzy szli dziś ulicami, spotykali się, mijali, starcy i młodzi, dzieci i kobiety, pozdrawiali się w przejściu tą maską, namalowaną grubą, złotą farbą na twarzy, szczerzyli do siebie ten grymas bakchiczny - barbarzyńską maskę kultu pogańskiego. (bruno schulz, sierpień)

idą święta!

Tak, tak.
W centrach handlowych, których obroty najprawdopodobniej wzrastają wraz z temperaturą, gdyż ludzie chronią się tam przed upałem i odpoczywają w kaszlących objęciach klimatyzacji, już od tygodni stoją wielkie rozpustne odziane w złoto choinki i świecące dmuchane bałwany o pustych czarnych oczach, w które spojrzeć możesz zanim zanurzysz się na nowo w spiekotę i tłumny bezdech miasta. Spoceni robotnicy w szortach wieszają lampki bożonarodzeniowe na domach i drzewach. Na drodze szybkiego ruchu wśród plaż Rio można zauważyć od czasu do czasu skupiska wielkich plastykowych figur - grupka uciekinierów z Betlejem zagubiona w tym chaosie tylko uśmiecha się niewyraźnie (choć klimat im sprzyja). Każdego roku notuje się przypadki śmiertelne wśród suto odzianych Świętych Mikołajów, co przyczynia się do spadku wiarygodności tej instytucji.
Jak wiadomo, co kraj, to obyczaj.

niedziela, 5 grudnia 2010

weekend w Rio

dzis - goraco. wczoraj - goraco. jutro - tak wlasnie.

wczoraj byl dzien samby i jechalo sie pociagiem pelnym muzyki na zywo i pelnym skwaru na obrzeza miasta, gdzie posrod brzydkich budynkow i brudnych ulic gniezdzily sie namioty z jedzeniem i grupami muzykow. wszyscy znaja tekst kazdej samby i spiewaja. i tancza. jest pieknie. radosc buzuje wsrod ludzi i osiada na lepkiej od potu skorze.

radosc to najlepsza rzecz jaka istnieje (alegria e melhor coisa que existe) vinicius de moraes, poeta brazylijski
radosc to najlepsza forma kontroli autorytatnej. utrzymuj ich w biedzie, daj troche muzyki i gotowe. cronicamente inviavel, film brazylijski

ide na plaze.

piątek, 3 grudnia 2010

Sens bloga

Bo chodzi, o to, że ja do końca nie wiem do czego służy blog. I jak to się ma do prywatności, własności intelektualnej, ekshibicjonizmu, samotnego spożywania obiadu, igrzysk olimpijskich w Rio de Janeiro i monotonnego brzęczenia wentylatora.
Ten blog, przynajmniej w warstwie uświadomionej, ma być marną przykrywką dla niezaspokojenia twórczego, zastępczym zajęciem wobec zajęć ważnych i rzadko wykonywanych, a przede wszystkim swego rodzaju niezbyt faktograficznym, oczywiście zliteraturyzowanym sprawozdaniem (w słowotwórczym tego słowa znaczeniu) z mojego życia tutaj. Tutaj w chwili obecnej w moim odbiorze to znaczy w Brazylii. Brazylii, która brzmi daleko i jest daleka. Brazylii, która jest doświadczeniem personalnym. Brazylii, która jest ogromna i którą zmetonimizowałam wyobrażeniowo do Rio de Janeiro (albo odwrotnie). Brazylii, która jest obfita i gorąca.
No i stąd tytuł. Z gorąca i z Schultza. Bo z tęsknoty za językiem obfitym i twórczo fermentującym, którego codzienne użycie w myśleniu nie ogranicza drastycznie moich sprawności umysłowych, zaczęłam czytać sklepy cynamonowe. No i Sierpień w Grudniu mi się objawił. I te opisy gorąca! Gorąca wschodnioeuropejskiego suchego co prawda, za którym tęsknię każdego dnia, kiedy wilgoć potu osiada na całym ciele i magicznym sposobem odnawia sie się za każdym starciem, a każdy oddech pełen wody zawiera tak niewiele tlenu.
Bo w Brazylii, po pierwsze, jest gorąco.

Skwarogeneza

Postanowiłam założyć bloga jakieś dwadzieścia kilka minut temu. Przyczynkiem do tak spontanicznej i brzemiennej (oby) w skutkach decyzji, był mejl od mojej mamy. Mejl smutny, prawdziwy, wypełniony moją mamą i światem, który tak dobrze znam i który tak jakoś się ostatnio zdematerializował. Był to zwykły mejl - o zimie, o koszmarze odśnieżania, o codziennych perypetiach, o naszych kotach. A przede wszystkim o potrzebie informacji - nie informacji czystej, faktograficznej, ale informacji, która łączy, opowieści, która pozwala na empatię, wczuciu się, które pozwala na zrozumienie nierozumialnego, zobaczenie niezobaczonego.

Między odczytaniem tego mejla a założeniem bloga, nastąpiło również inne istotne wydarzenie, które uważam za warte wspomnienia ze względu na jego rolę w doprowadzenie do wspomnianej spontanicznej i brzemiennej (oby) w skutkach decyzji. Mianowicie, popłakałam się. Nagły atak płaczu wywołany by nie tylko treścią mejla, do której zaraz wrócę, ale przypuszczalnie złożyły się na niego inne czynniki np. niewygodne łóżko, problemy za wstawaniem w koszmarnym upale, typowa sprzeczka kuchenna (dotycząca tym razem nieobecności sztućców) i generalny niepokój ducha, który (stety/nie-stety) nie będzie tu na razie omawiany. Uzbierane w ten sposób zapasy łez mało ważnych (takich które zbierać można tygodniami) tylko czekały na ten specyficzny moment, gdy czasem nieprzewidywalny impuls uwolni je nagle i popłyną one wściekle ku zaskoczeniu tego na czyjej twarzy ten łzawy spektakl nagle się uobecnia (typowe zachowanie łez mało ważnych). Tak więc, (wbrew obalonej tezie że nie używa się tak więc na początku zdania) czytanie długiego mejla od mojej mamy okazało się taką okazją. Był to zwykły mejl - o zimie, o koszmarze odśnieżania, o codziennych perypetiach, o naszych kotach. Był to mejl tak piękny, naturalny, tak prawdziwy w swojej melancholijnej codzienności, że doświadczony w atakach łez nieważnych (inaczej histeryk), mógłby się zorientować, że moment uwolnienia nadchodzi. Trzymałam się dzielnie jednak, aż do jednego z końcowych opisów, który przelał czarę. Cytuję: Przed domem wisi karmnik, pod lipa, ptaki zjadają chleb i ziarna jak opętane, zwłaszcza, że sójki są tak nachalne zjadają wszystko i nie zostawiają nic małym ptaszkom - dwa razy dziennie dodaje do karmnika żarcia.
Mój nagły wybuch płaczu wywołał gwałtowny niepokój A., który przekonany, że wydarzyła się jakaś tragedia (czytałam przecież mejla) przybiegł na ratunek. Przyznam, że ciężko mi było przetłumaczyć na portugalski, co się właśnie wydarzyło.

I w tym właśnie momencie wzruszenia, bezsilności, poczucia absurdu i chęci zadośćuczynienia grzechu ciszy wobec rodziny i znajomych marznących w dalekim kraju, w kraju, gdzie sójki wyjadają jedzenie małym ptaszkom, postanowiłam założyć bloga.